niedziela, 16 sierpnia 2015




Siadam na tarasie i zatapiam się w cudowny świat marzeń. Książka, którą dostałem na wyjazd od Charlotte zaczyna się cudownie. W nikłym blasku kuchennego światła oglądam czarne obrazki. Zostaję do poranka. Nie śpię. Wyśpię się w samochodzie. Może zabrzmi to głupio, ale uwielbiam podróżować samochodem. Mijasz niewidzialne granice.
Przychodzi do mnie Charlotte.
- Aloha, Ralph. Nie mogłam dziś usnąć. Pierdolona sąsiadka grała na pierdolonych organach do trzeciej w nocy. - uśmiecha się z przekąsem.
Odkładam książkę na bok, ściągam okulary i patrzę w oczy Charlotte. Jest piękna. Ma gładką, różową skórę, przywodzącą na myśl aksamit. Jej oczy mają kolor mango, w bladym słońcu iskrzą się i mienią rybimi łuskami. Usta ma czerwone, pulchne, pełne. Włosy spięła w prosty kok.
- Hej, Charlotte. - mówię. - Mogłaś wpaść. Nie spałem całą noc.
- To dziwne. - odpowiada. - Kiedyś byłam w stanie pójść spać o dwudziestej trzeciej. Teraz ten pomysł wydaje się głupi. Kiedy zapada zmrok, kładę się na moim łóżku, tym samym, niezmienionym od lat. Otwieram oczy i - albo oglądam cienie drzew na ścianie, albo włączam muzykę i zatapiam się w myśleniu. Nigdy nie zastanawiałeś się, jakby to było urodzić się w innym miejscu, mieć inny kolor oczu, jakikolwiek inny, żeby tylko nie przypominał kociego moczu?
Nie musisz zmieniać koloru oczu, myślę. Jesteś idealna.
- To głupie. - szepczę. - Noc jest od spania, moja droga. A ci, którzy próbują to zmienić, kończą w szpitalu dla obłąkanych w Whitespeach.
- Wiesz, co jest głupie, Ralph? - uśmiecha się krzywo. - To, że ta jebana dziwka z naszej pierdolonej szkoły zepsuła mi znowu życie. Widziałeś jej post na facebooku?
- Charlotte - mówię. - Sama robisz z siebie dziwkę.
Wywraca oczami.
- Nieważne - odpowiada, siadając na wiklinowym fotelu.


xxx

Najtrudniejszą rzeczą dla mnie, przez wszystkie lata mojego życia, jest:
- Nie płakać, kiedy ktoś na ciebie krzyczy.
- Odnosić ukochaną książkę do biblioteki.
- Opuszczać przyjaciół.
Wciskam ostatnie walizki do tyłu mojego samochodu. Charotte opiera się o drzwi mini-vana mojego taty. Uśmiecha się.
- Luis będzie za minutę. - mówi.
Klaszczę w dłonie. Zamykam bagażnik i wtulam się w nią. Czuję jej piękne perfumy, przywodzące na myśl egzotyczną wyspę. Czuję jej krem, szampon, błyszczyk. Wszystko zlewa się w jeden podmuch rozkoszy. Jest miękka, roztapiam się w jej swetrze. Nie chcę odjeżdżać.
- Nie chcę was opuszczać. - wzdycham.
- Daj spokój, Ralph. Rozwijaj się, rób karierę. Dostałeś się na świetny uniwersytet, poważnie, cholera, zazdroszczę ci. Kiedyś wrócisz do naszej dziury w przeciwsłonecznych okularach, w wyprasowanym garniturze i może mnie stąd zabierzesz. Ja będę, zapewne, pracowała w McDonaldzie. Będę nie znosiła zapachu pierdolonych frytek do końca moich dni. Prześmierdnę nimi. Moje ręce będą miały zapach sera. Więc proszę, kurwa, wróć tu kiedyś.
Uśmiecham się. Charlotte nadużywa przekleństw. Jest wulgarna, a przy tym delikatna. Uwielbiam to w niej.
Zjawia się Luis. Przytulam się też do niego. Ma zapach kremu do golenia, ale to przyjemny zapach. Prześmierdł odrobinę papierosami.
- Żegnajcie - mówię. - Kiedyś tu wrócę.


Jest wszędzie. Piasek. Kłuje mnie w oczy, dostaje się do przełyku, brzęczy mi w uszach. Wbija się w moje kolana, razem z kierownicą, lusterkiem i fotelem. Odbijam się niczym gumowa kulka. Raz skaczę po suficie, później spadam na tylni fotel. Czuję wszechobecną krew. Woda wlewa się litrami. Dzikie gałązki przebijają mi ciało. Auto zsuwa się z klifu, łamię wszystkie kości, w wyniku czego ginę.
Ciało jest świątynią Boga. Tę świątynię bóg już opuścił.

piątek, 14 sierpnia 2015

Część pierwsza - Przed Złem

W naszym wszechświecie jest od dziesięciu do dwunastu milionów galaktyk. W każdej z nich około sto miliardów gwiazd. Wokół nich pojedyncze planety, krążące niczym zrzucone ze stołu okruchy chleba. Na świecie jest siedem miliardów ludzi. Na świecie żyję już od sześciu tysięcy dwustu czterdziestu czterech dni. Przeżyłem tysiąc sto dwadzieścia dwie noce. A ciągle marzę, aby ta jedna się nie skończyła.
Leżę na plecach z papierosem w ustach. Obok mnie leży wczorajsza gazeta, niedbale rzucony telefon komórkowy, Charlotte i Lou.
- Pierdolone spadające gwiazdy - mruczy Charlotte. - Tyle życzeń i żadne się nie spełniło
- Moim marzeniem było, abyś w końcu zamilkła. Chciałbym w spokoju pooglądać pierdolone spadające gwiazdy - odpowiada Luis, wyrywając mi papierosa z ust, a właściwie wypalony pet. - Cholera, Ralph, co z tobą nie tak? Po cholerę trzymasz w ustach na wpół wypalonego ćmika?
Wstaję z trawy.
- To może być milion metafor. To takie carpe diem. Żyjesz, a później buch, nie ma cię. Zanim zdążysz się pożegnać, umierasz, zasypiasz, zapadasz się.
Na świecie istnieje tysiące przyjaźni zawartych pod granatowym niebem. Miliony wulgaryzmów. Setki tysięcy matek, nadużywających zwrotów typu ,,psia kość''. Ale żadna nie była matką Ralpha. Jego matka stanowiła typ nadopiekuńczej kobiety o grupie krwi RH-. I te rozmyślania uzmysłowiły mi, że czas najwyższy wracać, zanim się obudzi.
- Rzucam palenie - mówię.
- Gówno prawda - odpowiada Charlotte. W głowię przyznaję jej rację. Żeby rzucić coś, co przytrzymuje cię przy życiu, potrzebna jest odwaga i motywacja. Nie posiadam ani jednego, ani drugiego. Brak odwagi wynika z faktu, że bez palenia nie widzę sensu w porannym wstawaniu. A motywacji od zawsze mi brakowało. Czekam na punkt zwrotny w moim życiu - bo chcę być dobrym człowiekiem, ale brakuje mi zapalnika, który uruchomi ciąg wydarzeń. Kiedyś rzucę palenie, picie alkoholu, wyśmiewanie się z cudzych brwi. Kiedyś będę działał w wolontariacie, pomagał babciom przejść przez ulicę. Kiedyś było krainą, osadzoną w czasie przyszłym, było krainą coraz to bardziej oddalającą się od niego, wraz z wiekiem. Można było z łatwością naszkicować jego wykres, pojedynczą, cienką linię oddalającą się od osi bliskości do bycia dobrym człowiekiem.
- Lecę - szepczę. - Zobaczymy się jutro, mam nadzieję. Szykuje się parę godzin jazdy.
Nastaje cisza. Lou próbuje ożywić ustami martwego peta. Charlotte odpisuje coś na komórce. Odchodzę, a nikt tego nie zauważa.